czwartek, 25 września 2008

Droga, droga i jeszcze raz droga

Przed wyruszeniem w stronę domu, jeszcze krótkie zwiedzanie Timisoary:

Ktoś się w końcu zdecyduje zważyć?? O jest chętny!

Piata Uniri - nazwa już nam znana, tutaj trochę przypominający nasz Zamość i już nie tak majestatycznie nadmuchany jak w Bukareszcie

Nie może zabraknąć naszego ulubionego gatunku znaków - kto zna taką miejscowość jak Selgros??

Jak by to było, gdybyśmy nie trafiły na tradycyjne rumuńskie roboty drogowe... wyjazd z Timisoary - jakaś godzina

I wreszcie Hungaria. Piękne drogi, płaskie jak stół, wylizany niemal asfalt, prześliczne, idealnie czytelne oznaczenia. Sama przyjemność. Tylko, że ciągle jedziemy, piątka zapięta non stop i nic się nie dzieje...

Przerwa rekreacyjno-obiadowa w Miskolcu. Pierwszy w naszej karierze raz w McDonaldzie. Nie ma się czym chwalić w zasadzie...

I niby, że finalnie, moje ukochane Koszyce. Jakieś 600 km za nami, jest godzina 22:00. Pytanie: Zostajemy na noc? Diu mówi: Nie ma sensu, przecież w Kra mamy nocleg za darmo. Hmmm... Więc szybka decyzja - idziemy się przejść po starówce, żeby sprawdzić czy się tam dużo zmieniło i przywitać się z moją ukochaną katedrą.

23:00 - niektórym zaczyna już odbijać. A jechać trzeba dalej.

Więc jeszcze zakupy o północy. No bo jak można nie przywieźć słowackiej Demanovki, czy Groga, czy choćby jednego Kelta??

Wjazd do Polski i od razu zaczyna padać. Droga wygląda tak (a raczej nie wygląda wcale) i to przy długich światłach... Masakryczne 3 godziny - ślisko, mokro, wąsko, ciemno, głucho. I spać się chce. Diu prawie zjeżdża z gorączki, mnie boli gardło, ale się nie przyznam, o nie! Nie ma mowy, żadnego chorowania. Jedno siedlisko zarazków w samochodzie wystarczy w zupełności.

Nie spać, zwiedzać! Na stacji benzynowej za Nowym Sączem zadeptałyśmy panu świeżo umytą podłogę. Zasugerował, że możemy teraz my umyć. Odmówiłyśmy delikatnie i znowu do auta. Nogi cierpną, więc zmiana spodni. W dresie o niebo lepiej. Pogoda dalej pod psem. Jest 2:30.

I w końcu upragniony Kraków. 734 km w 13 godzin, włączając w to zwiedzanie Koszyc, oraz 3 przerwy na zakupy i jedną na obiad. O 4:30 lądujemy w domu, zabieramy tylko torby, nie wiem po co niosę na górę wino, zamiast wyjąć go i zostawić. Obie jesteśmy ciężko nieprzytomne. Szybciutko do łóżka i zjazd.

Rano nieco lepiej, choć nadal niewyspane. Porządki komputerowo-zdjęciowe, śniadanie, podział łupów. Herbatka, prawdziwa Japan Genmaicha i francuskie tosty.

A ja znowu muszę jechać... Mamo, jeszcze chwilkę... I jakaś ryba się do mnie przykleiła...

Srebrna szczała na Starowiślnej, w całej okazałości. Nie mogło zabraknąć "taniego węgla"...

Hop siup, 4,5 h i wreszcie w domu. Wybrałam chyba jedną z możliwie najgorszych dróg - przez Sandomierz. No i tradycji stało się zadość - roboty drogowe, deszcz, milion ciężarówek do wyprzedzenia. Ale się udało i jednym kawałku (a właściwie w dwóch kawałkach - ja i s.s.) dotarłam do domu.


Aż trudno uwierzyć, że to już koniec. Chciałoby się jeszcze tak podróżować, więc kto wie? Może znowu gdzieś ruszymy niedługo??

2 komentarze:

Tomek "szamanick" Torój pisze...

Wzruszcie koniecznie! Wcale nie dlatego, że Was nie lubię. W końcu się nie znamy. Jednak Piotrek W. miał plan. Dał mi namiar na bloga i śledziłem Waszą wędrówkę.

Miałem skomentować któryś z poprzednich wpisów, ale w zasadzie nic mi nie przychodziło do głowy... Bo za dużo tego nawet na łeb konia.

Gratuluję powrotu do domu i życzę kolejnej wędrówki i równie ciekawego jej opisania.
pozdrawiam
szamanick

radi pisze...

fajnie mieć taka pasje, tylko pozazdrościć! takie wyprawy są chyba najlepsze, 100% spontaniczności ... i o to przeciez chodzi.prawda?życzę więc szerokości na drogach.pozdro radek