piątek, 12 grudnia 2008

1081 m n.p.m.

Ciotkę Diu Samo Zło wywiało znowu w Beskid Wyspowy, w celu dodania otuchy grupie bezdomnych (!), a ściślej zaktywizowania ich w sensie zawodowym, co może przynieść li i jedynie dobre efekty.
Zdjęcia wkrótce. Napiszę tylko, że śniegu po pas, a stok taki cudny, że człowiek by nie aktywizował, tylko śmigał na nartach.
Jednakże ma się to poczucie zawodowego obowiązku, jak również silne ześwirowanie na punkcie swej pracy połączone z głebokim uczuciem przyjaźni dla zgromadzonych tu osób, więc się nie śmiga, tylko się wykłada i naucza.
A śmigać będzie się wieczorem. Z pochodniami, a co.

czwartek, 20 listopada 2008

Listopad w Beskidzie Wyspowym







Trochę pracuję ostatnimi czasy w górach - tak się porobiło, no kto by pomyślał..!
Wyżej kilka zarejestrowanych poranków; a na pierwszym zdjęciu droga na boisko, gdzie rąbiemy w rugby;)
Miłego odbioru!

wtorek, 11 listopada 2008

Śnieżnica - ostatnie dni październikowe










A że pewne rzeczy w życiu są niezmienne... Rugby w wydaniu pokojowym - drużyna w składzie: Szefowa Ma Małgorzata (świnki), Maryśka Święty Augustyn (buciory) oraz mła (zielone w kropki te takie;)

poniedziałek, 20 października 2008

Złota polska jesień


Pół dnia to za mało, żeby się gdzieś dalej wypuścić, ale wystarczająco na włóczęgę po regionie. A trzeba przyznać, że pięknych terenów w okolicy nie brakuje. Wystarczy wyjechać odrobinę na południowy-wschód i mamy już malownicze, wijące się wśród malutkich wiosek drogi, otoczone feerią jesiennych barw. Gdzie nie spojrzeć - coś ciekawego. Wystarczy zatrzymać samochód, wysiąść, odetchnąć mroźnym powietrzem i patrzeć, patrzeć, aż nasyci się oko i duszę widokiem. A potem, znowu przed siebie, gdzie droga poniesie.










poniedziałek, 13 października 2008

Policja jaka jest każdy widzi

Na początek może Policja, wdzięczny temat, przeć. To co udało nam się uchwycić, nie będąc uchwyconymi;)

Słowacka:


Rumuńska:



Bułgarska:


I jako wisienka na torcie - turecka:




Jeśli ktoś się wybiera do jednego z powyższych krajów i chciałby uniknąć bezpośredniej konfrontacji z władzą, polecam mało rzucający się w oczy samochód, najlepiej z napisem na masce:) I oczywiście worek szczęścia. Bo z rozumem to jak wiadomo różnie bywa... Mijałyśmy po drodze mnóstwo patroli - z suszarkami, z lizakami, itd. i mimo jazdy niekoniecznie zawsze zgodnie z przepisami (wyprzedzanie na podwójnej ciągłej, na zakręcie, na ograniczeniu do 40 km/h - ups...) jakoś nas nie chcieli zatrzymać (opatrzności moja!!). A seja żadnego innego poza własnym nie widziałam od opuszczenia Polski, aż do powrotu. Dziwne. Taki popularny samochód niby...

poniedziałek, 29 września 2008

czwartek, 25 września 2008

Droga, droga i jeszcze raz droga

Przed wyruszeniem w stronę domu, jeszcze krótkie zwiedzanie Timisoary:

Ktoś się w końcu zdecyduje zważyć?? O jest chętny!

Piata Uniri - nazwa już nam znana, tutaj trochę przypominający nasz Zamość i już nie tak majestatycznie nadmuchany jak w Bukareszcie

Nie może zabraknąć naszego ulubionego gatunku znaków - kto zna taką miejscowość jak Selgros??

Jak by to było, gdybyśmy nie trafiły na tradycyjne rumuńskie roboty drogowe... wyjazd z Timisoary - jakaś godzina

I wreszcie Hungaria. Piękne drogi, płaskie jak stół, wylizany niemal asfalt, prześliczne, idealnie czytelne oznaczenia. Sama przyjemność. Tylko, że ciągle jedziemy, piątka zapięta non stop i nic się nie dzieje...

Przerwa rekreacyjno-obiadowa w Miskolcu. Pierwszy w naszej karierze raz w McDonaldzie. Nie ma się czym chwalić w zasadzie...

I niby, że finalnie, moje ukochane Koszyce. Jakieś 600 km za nami, jest godzina 22:00. Pytanie: Zostajemy na noc? Diu mówi: Nie ma sensu, przecież w Kra mamy nocleg za darmo. Hmmm... Więc szybka decyzja - idziemy się przejść po starówce, żeby sprawdzić czy się tam dużo zmieniło i przywitać się z moją ukochaną katedrą.

23:00 - niektórym zaczyna już odbijać. A jechać trzeba dalej.

Więc jeszcze zakupy o północy. No bo jak można nie przywieźć słowackiej Demanovki, czy Groga, czy choćby jednego Kelta??

Wjazd do Polski i od razu zaczyna padać. Droga wygląda tak (a raczej nie wygląda wcale) i to przy długich światłach... Masakryczne 3 godziny - ślisko, mokro, wąsko, ciemno, głucho. I spać się chce. Diu prawie zjeżdża z gorączki, mnie boli gardło, ale się nie przyznam, o nie! Nie ma mowy, żadnego chorowania. Jedno siedlisko zarazków w samochodzie wystarczy w zupełności.

Nie spać, zwiedzać! Na stacji benzynowej za Nowym Sączem zadeptałyśmy panu świeżo umytą podłogę. Zasugerował, że możemy teraz my umyć. Odmówiłyśmy delikatnie i znowu do auta. Nogi cierpną, więc zmiana spodni. W dresie o niebo lepiej. Pogoda dalej pod psem. Jest 2:30.

I w końcu upragniony Kraków. 734 km w 13 godzin, włączając w to zwiedzanie Koszyc, oraz 3 przerwy na zakupy i jedną na obiad. O 4:30 lądujemy w domu, zabieramy tylko torby, nie wiem po co niosę na górę wino, zamiast wyjąć go i zostawić. Obie jesteśmy ciężko nieprzytomne. Szybciutko do łóżka i zjazd.

Rano nieco lepiej, choć nadal niewyspane. Porządki komputerowo-zdjęciowe, śniadanie, podział łupów. Herbatka, prawdziwa Japan Genmaicha i francuskie tosty.

A ja znowu muszę jechać... Mamo, jeszcze chwilkę... I jakaś ryba się do mnie przykleiła...

Srebrna szczała na Starowiślnej, w całej okazałości. Nie mogło zabraknąć "taniego węgla"...

Hop siup, 4,5 h i wreszcie w domu. Wybrałam chyba jedną z możliwie najgorszych dróg - przez Sandomierz. No i tradycji stało się zadość - roboty drogowe, deszcz, milion ciężarówek do wyprzedzenia. Ale się udało i jednym kawałku (a właściwie w dwóch kawałkach - ja i s.s.) dotarłam do domu.


Aż trudno uwierzyć, że to już koniec. Chciałoby się jeszcze tak podróżować, więc kto wie? Może znowu gdzieś ruszymy niedługo??