niedziela, 21 września 2008

Kilka migawek z Istambułu

Na początek Hagia Sofia:






W środku trafiłyśmy na wycieczkę tureckich marynarzy, nagle zrobiło się biało. Byli wszędzie:/

Później pałac Topkapi:


Następnie trochę słodkości:

I wreszcie Grand Bazaar, czyli przeogromny podziemny targ, na którym można kupić wszystko i nic, oraz pięć razy się zgubić (co oczywiście uczyniłyśmy):





Po trudach zakupów u turków (ciągłe targowanie się) - baklawa na osłodę:

I sam ramadan:

oraz my w wydaniu muzułmańskim:


Panowie sprzedający dywany na ulicy:

i inni, modlący się przed meczetem:

ludzie czekający autobus:

i ciężarówka, która próbowała nas staranować przy wjeździe w bramkę na autostradzie:

zawrotna prędkość, jaką udało się osiągnąć na tureckiej autostradzie:

i wjazd na granicę:

jeszcze w Turcji, ale już za 6 bramek będziemy w Bułgarii...

Kilka słów komentarza: Turcy targują się szalenie namiętnie, zawsze i wszędzie. Ich pierwszy tekst gdy zobaczą obcokrajowca brzmi: "Hey, lady! Yes, please" i nie mam pojęcia co owo "tes, please" w ich wydaniu ma oznaczać, ponieważ używają tego nagminnie. Targowałyśmy się więc ostro, w kilku przypadkach całkiem skutecznie, w innych średnio, ale pierwszej ceny nie zapłaciłyśmy ani razu. Tyle dobrze. Jest to natomiast szalenie denerwujące, że nie da się niczego kupić tak po prostu, musi to być tak bardzo skomplikowane. No i praktycznie każda rzecz kosztuje na początku 50 euro albo 100 dolarów.
Druga rzecz: ramadan - coś niesamowitego, miasto ożywa dopiero po zmroku, wtedy faktycznie wszyscy siedzą i jedzą, niezależnie od tego gdzie są, czy w pracy, czy po pracy. Ci, którzy są w pracy wyciągają gotowe obiady, reszta siedzi w knajpach, ustawiają się kolejki po wolny stolik. A potem przez pół nocy, na ulicach można zobaczyć tłumy spożywające tradycyjne słodycze, oraz inne specjalności, jak kebaby, czy pieczone kasztany. I obecna wszędzie i zawsze herbata! Po moich herbacianych przejściach w Rumunii i Bułgarii - prawdziwe błogosławieństwo!
O dziwo, albo i nie, w Istambule sporo polaków, łatwo było usłyszeć język polski na ulicy, nie tylko od sprzedawców (jak się czujesz, dobźe).
Ogromne miasto, strasznie zatłoczone, korki to istna zmora, zwłaszcza w miejscach mocno uczęszczanych przez turystów. Trzeba mieć nerwy ze stali, żeby znieść ciągłe trąbienie, oraz oczy dookoła głowy, żeby wyjechać stamtąd w jednym kawałku i nie dać się kierowcom taksówek, którzy tu przechodzą samych siebie i osiągnęli prawdziwe mistrzostwo we wciskaniu się w każdą możliwą dziurę. Wystraczy jechać lewą stroną pasa, a nie środkiem i już Ci ktoś zajeżdża drogę i próbuje Cię staranować. Koszmar. Przydała się umiejętność tak bardzo niedoceniana u nas - tj. wciskanie się na chama. Punkt dla mnie.

No i wreszcie granica. Turecko-bułgarska okazała się ciekawsza od bułgarsko-tureckiej. Po pierwsze posiada ona 12 bramek, nie 7. Po drugie zostałyśmy skierowane na dokładną kontrolę samochodu, czyli jednym słowem kazali nam wjechać do garażu. Pewnie sobie panowie celnicy pomyśleli: dwie dziewczyny, były w Turcji 2 dni, samochodem... muszą coś przewozić. No i cóż... Wjechałam na kanał, pan celnik opukał samochód z każdej strony, potem kazał wypakować bagaże, odkręcił jakąś klapkę o której istnieniu nie miałam pojęcia, ponieważ znajduje się pod tylnym siedzieniem, obejrzał sobie podwozie, ja natomiast w tym czasie korzystając z okazji wdałam się w małą konwersację z drugim panem celnikiem i dyskretnie zapytałam czy też mogę wleźć pod spód, bo coś mi się tłucze, a nie wiem co i mnie to martwi. Pan celnik popatrzył ze zdziwieniem, Dianka rzuciła "she's an ingineur", a ja spełzłam po drabinie do kanału. I co się okazało?? Że to się tak pięknie tłukła obluzowana osłona rury wydechowej. Rozważyłam na głos możliwość zdjęcia jej całkiem, pan celnik zbaraniał. W końcu postanowiłam zostawić do samoistnego odpadnięcia i wyszłam na powierzchnię. I na tym skończyła się kontrola garażowa, nawet nie zajrzeli nam do bagaży. Wpakowałyśmy wszystko z powrotem i zadowolone, że wiemy już co się tłucze ruszyłyśmy w drogę. To tyle przygód na granicy.

A teraz jesteśmy w Bukareszcie. Dzięki uprzejmości Raluci, którą poznałyśmy w górach, mamy ciepłe łóżeczko i łazienkę. Dzisiaj razem zwiedzałyśmy miasto, spotkałyśmy się z jej znajomymi. Bardzo sympatyczny dzień, bez samochodu dla odmiany, po dwóch poprzednich spędzonych niemal w całości za kółkiem.

Relacja następnym razem, być może z Timisoary, gdzie będziemy nocować jeśli się uda. Wyjazd z samego rana, więc trzeba ułożyć zmęczone ciało do snu.

Podróż powoli dobiega końca, a ja nie mogę się z tym pogodzić. Wszędzie, poza Istambułem czułam się jak w domu. Mam wrażenie, że cała Europa jest jednym wielkim domem. Nie znałam dotąd tego uczucia, ale bardzo mi się podoba. Chciałabym móc tak podróżować jeszcze przez kolejny miesiąc, albo dwa. Dzisiaj były poważne rozmowy o pracy, studiach, zarobkach, historii, polityce, różnicach i podobieństwach między Rumunią a Polską. Podobieństw jest mnóstwo, nawet język jest podobny, dziś okazało się, że odkryłyśmy całkiem przypadkiem przynajmniej z 10 identycznie lub bardzo podobnie brzmiących słów. Nie chcę myśleć o powrocie. Jeszcze nie. Nie jestem gotowa.

Brak komentarzy: